Wszystkie wpisy, których autorem jest Leszek Krupiński

Procedury Poczty Polskiej

Poczta Polska gra w bardzo ciekawą grę pt. „Zgadnij co zrobię z poleconym” – niestety nie znam zasad tej gry. Możliwe, że ich nie ma, a zachowanie jest losowe, ew. jest powiązane z regułą najmniejszego wysiłku.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy listonosze przestali się bawić w doręczanie listów poleconych do rąk własnych, jak by można po liście poleconym się spodziewać, ale po prostu wkładali je do skrzynek na listy. Owszem, można sobie zażyczyć taką usługę poprzez wypełnienie na poczcie stosownego formularza – ma to sens jeśli na przykład w godzinach wędrówek listonoszy nigdy nie jest się w domu, a adresatowi nie przeszkadza że listy te trafią do skrzynki. Tylko że ja żadnej takiej prośby nie wyrażałem!

Swego czasu stałem w kolejce na poczcie po odbiór awizowanego listu (kolejki na poczcie to rzecz nieśmiertelna – są zawsze), i słyszałem pana, który skarżył się kierowniczce, że on składał oświadczenie, że chce żeby jego polecone trafiały do skrzynki, a listonosz uparcie zostawiał awizo.

Jest jeszcze trzecia opcja w pocztowej grze – awizo w skrzynce, nawet jeśli cała rodzina była w domu, wiec argument „mieszkanie zamknięte” (tak ostemplowywane są na poczcie przesyłki, jeśli listonosz nie zastał nikogo pod adresem docelowym) brzmi śmiesznie (nota bene z argumentu tego korzystają bardzo często niewyrabiający się z dostawami kurierzy). Któregoś razu moja rodzicielka wracając do domu trafiła na listonosza, który zostawił przed chwilą awizo – okazało się, że on nawet nie wziął przesyłki ze sobą z poczty. W takiej sytuacji fakt, ciężko przesyłkę dostarczyć, jeśli się jej fizycznie nie ma.

Powiedzmy że rozumiem, że listonosze się nie wyrabiają, mają ciężkie torby, muszą przez błoto i deszcz doręczać przesyłki, ale to nie mój problem – ja (czy też ktokolwiek inny, wysyłający do mnie listy) płacę za konkretną usługę, i oczekuję jej realizacji. Nie obchodzi mnie, że ktoś ma bajzel w papierach i nie wie do kogo doręczać polecone do rąk własnych, a do kogo trzeba podreptać na 10-te piętro. Nie obchodzi mnie, że listonosze nie wyrabiają się z terminami, i żeby zaoszczędzić czas nie drepczą na te 10-te piętro. Jeśli jest za mało listonoszy a PP nie stać na zatrudnienie nowych, to albo usługi pocztowe są zbyt tanie, albo nasz monopolista jest źle zarządzany (ciekawe czemu instynktownie czuję która odpowiedź jest prawidłowa?).

Podsumowując, ta firma, ze swoim poziomem usług, musi paść.

Przy okazji polecam lekturę artykułu „e-biznes z pocztą polską – dramat w kilku aktach!” na AntyWebie, gdzie opisane są perypetie biznesowego klienta PP.

Twój adres email jest bezpieczny

Do rejestrowania się w różnego typu serwisach internetowych (rany ale ja nie znoszę tego rejestrowania się…) używam różnych adresów email – osobny dla każdego serwisu. Jedna z moich domen jest ustawiona w tryb catch-up, czyli zbiera emaile z wszystkich adresów, niezależnie co będzie napisane przed małpką. W ten sposób, bez dodawania za każdym razem nowego adresu, przy rejestracji podaję adres nazwa_serwisu@domena.

Rejestrowałem się tak od dawna, czekając kiedy któryś z tych adresów „wypłynie”. No i się doczekałem. Wcześniej owszem, dostawałem spamy teoretycznie od innych firm niż te, którym adresy dawałem, ale zawsze w ten czy inny sposób firmy te były powiązane, tudzież sprawa odbywała się zgodnie z regulaminem serwisu. A teraz dostałem email, który jest ewidentnym leceniem w kulki. Na adres plfoto@mojadomena dostałem reklamę odtwarzacza AllPlayer. W stopce tego mailingu jest dopisek „Otrzymałeś/aś tę wiadomość, ponieważ jesteś zapisany/a do newslettera ALLPlayer.org.” – to akurat odkryciem nie jest. Pytanie tylko czemu jestem do niego zapisany/a? Oczywiście, mogłem się kiedyś przez przypadek, z rozpędu, czy nawet rozmyślnie zapisać na ten newsletter, tylko czemu przy rejestracji bym podawał adres „plfoto”?

Nieładnie, panowie i panie plfoto, nieładnie.

PS. to już jest drugi spam, który dostałem od firmy niezwiązanej z plfoto na adres, który podałem przy rejestracji w tym serwisie, ale już nie pamiętam czego dotyczył pierwszy, więc nie będę się na niego powoływał.

Preferencje alkoholowe

Trafiłem ostatnio na ciekawą mapkę, pokazującą preferencje alkoholowe w różnych krajach Europy:

Legenda:

Czerwony Wino
Żółty Piwo
Niebieski Wódka

Mapa jest o tyle ciekawa, że można z niej próbować wyciągać różne wnioski (zakładając oczywiście, że jest ona poprawna). Na przykład, można uznać, że wino jest popularne tam, gdzie mogło być faktycznie uprawiane (południe kontynentu), a z kolei wódka jest lubiana tam, gdzie jest zimno. Ciekawi mnie podział Polski na strefy wódki i piwa. Możliwe, że na piwną strefę zostały wyznaczone tereny „Ziem Odzyskanych„, gdzie teoretycznie tradycyjne niemieckie zamiłowanie do piwa może mieć głębsze korzenie, ale de facto te tereny obecnie zamieszkują ludzie przesiedleni z Kresów, Bieszczad itp. Bardziej sensowne dla mnie by było wytyczenie linii granicznej wódka-piwo na granicy zaboru rosyjskiego. Niestety nie mogę teraz tego nigdzie odszukać, ale czytałem gdzieś, że w Polsce generalnie wódka jako-taka nie była bardzo popularnym trunkiem, a rozkwit jej popularności przypadł właśnie na lata zaborów i później PRLu.

Tak czy tak – mapa jest ciekawa.

„Nowe” pociągi dla Kolei Mazowieckich

„Kolejarze z Bałkanów pozbyli się starych pociągów, które uznali za niezdatne do jazdy. Kupiły je… Koleje Mazowieckie. Polski przewoźnik wyda miliardy, by pociągi odnowić i zrobić z nich nowoczesne składy.”

(via [dziennik.pl])

Ja wiem, że na nowe pociągi pewnie ich nie stać. Ja wiem, że można zregenerować. Ja wiem, że to taniej. Ale coraz mniej się dziwię nabijaniu się z Polski na 4chanie i pochodnych, że jesteśmy „Europe’s Niggers”. Do nas trafiają wszystkie szroty Europy. Jeszcze jakiś czas temu to były samochody z Niemiec, więc można się pocieszać, że ma się „furę z Zachodu” (bo oczywiście dziadek-Niemiec w ciąży jeździł nią tylko raz w tygodniu do kościoła). Ale teraz jeszcze złom z Bałkanów, który był dla nich zbyt kiepski. Chociaż tu też nie ma co się dziwić – w końcu Bałkany już dawno przestały być „powojennym Sarajewem”, z którym wszystkim u nas się kojarzą. Sama Chorwacja ma więcej autostrad niż Polska, więc o różnicy poziomów nie ma co gadać.

Zmiana formy

Jeśli bym był bardziej artystą niż inżynierem, to pewnie bym napisał „blog w dotychczasowej formie wyczerpał się”. Ale jako że nie jestem, to napiszę po prostu, że wcześniejsza forma nie do końca mi odpowiadała, i postanowiłem ją zmienić/dopracować.

Co mi tak nie odpowiadało? Generalnie chodziło o to, że czasem miałem ochotę na krótką notkę, tylko kilkuzdaniową, ale jakoś takie krótkie notki, prawie twitterowe, nie pasowały mi do tego jak wyglądał blog wcześniej. Z kolei ograniczenie blipa/twittera do 140 znaków skutecznie zniechęcało do jakichkolwiek prób tworzenia szerszych wypowiedzi tamże.

W ten sposób powstało to co widać teraz – WordPress, ale w formie skróconej. Obszerniejsze teksty mogę spokojnie pisać w postaci „zajawka + read more”, albo i jako PDF (ale tu nie jestem przekonany).

Ile watów zjada komputer?

Kupując „klocki” na mój aktualny komputer w styczniu tego roku po raz pierwszy przyszło mi spędzić dużo czasu na wyborze zasilacza – do tej pory była zasada jak w PRLu: idzie się do sklepu, mówi „poproszę zasilacz”, czasem nawet można było wybrać markę, ale na tym sprawa się kończyła. Tym razem było inaczej. Nie wiem czy przypadkiem nie zastanawiałem się najdłużej właśnie nad tym elementem – bo po prostu najmniej na ten temat wiedziałem. Na rynku pojawiło się wiele nowym firm, modeli, a rozpiętość mocy oferowanej przez zasilacze zrobiła się kosmiczna – od 250 do ponad 1000 watów. No i teraz pytanie – co kupić? Chciałem mieć dwa dyski w RAIDzie, dosyć mocną kartę graficzną, spory wiatrak na procesorze – niby dużo, ale nie jestem overclockerem, komponenty standardowe, więc nie powinny „aż tak” dużo prądu zużywać. Tylko to burzyło wszelkie informacje które widziałem w internecie – jeśli komputer do biura to X, a do ekstremalnego gierczenia to Y. Poszedłem drogą złotego środka, i kupiłem zasilacz 550-watowy.

miernikCzy 550W to za mało na mój komputer? Czy „udźwignie” dodatkową kartę graficzną, jeśli bym miał fantazję podłączyć trzeci monitor? Żeby się przekonać, a także żeby przeprowadzić jeden drobny test (o którym później), kupiłem watomierz – jeden z wielu dostępnych na Allegro. Może nie najtańszy, ale firmy o której coś jednak słyszałem. Efekty sprawdzania były ciekawe. „W stresie”, czyli pracując pod obciążeniem, komputer (sama jednostka centralna) zużywał 170-175W, a nudząc się – ok. 135W. Moja płyta główna, Gigabyte GA-EP45-DS3R, zawiera technologię „Dynamicznego Oszczędzania Energii DES Advanced w systemie 6-trybowym”, co ogólnie oznacza, że komponenty które aktualnie nie są obciążone dostają mniej prądu – co najprawdopodobniej powoduje dużą rozbieżność między zużyciem energii w czasie obciążenia i luzu (ale nie mam porównania, więc może wszystkie komputery tak mają). Jak widać, zasilacz ma jeszcze duży zapas mocy, więc mogę spać spokojnie.

Eksperyment, o którym wspomniałem wcześniej, polegał na sprawdzeniu ile prądu zużywa komputer w trybie wstrzymania – takiego, z którym zetknąłem się w desktopach dosyć niedawno. Notebooki „od zawsze” wygaszały się całkowicie, podtrzymując jedynie RAM, natomiast desktopy do niedawna niby przechodziły w stan wstrzymania, ale ograniczało się to do wyłączenia monitora i zatrzymania dysków twardych. Dopiero „niedawno” (szczerze – nie mam pojęcia kiedy to się stało; mój poprzedni komputer wytrzymał 6 lat – wiem, wyczyn, ale to temat na osobną historię – a jeszcze czegoś takiego nie miał, dopiero w którymś z moich komputerów służbowych zaobserwowałem tą technologię) komputery biurkowe wchodzą w pełne wstrzymanie. Ciekawiło mnie jednak ile prądu zużywa taki wstrzymany komputer – czy nie jest zbytnim marnotrawstwem na przykład zostawienie takiego uśpionego komputera na noc czy kilka godzin jak musimy wyskoczyć „na miasto”.

Wskazanie watomierza bardzo mnie usatysfakcjonowało – wstrzymany komputer zużywał poniżej jednego wata (konkretnie ile nie wiem, bo miernik pokazuje zero dla wartości mniejszych od jedynki). Teraz spokojnie mogę zostawiać śpiący komputer udając się na spoczynek.

Flow

Joined at the soul
With a pair of headphones
We need nobody to let ourselfs go
Always at my side
As we rock at the stage show.
In an ocean of music, we move with the flow
Hand in my hand, I don’t wanna let go
A partner in life on this mean old road
We got the wind on our backs that blows,
We can’t drift apart we just move with the flow…

It started with a chat with the lips,
But why is it so im intrigued?
Does my heart understand, do its feelings exist,
Fit in with all my beliefs,
I’m not as strong as i’d like to believe,
An impulse i can not control,
My feelings are something I thought I could leave,
To keep and come back as a whole

It’s inevitable and understandable that my body feels this way,
I feel no inhibitions yet the contradictions of my feelings lead me astray,
Well i understand that i cannot deny my
Human instinct that lies inside

KDT w gazie

Centrum Warszawy
Centrum Warszawy

Kupieckie Domy Towarowe to bardzo ciekawe zjawisko. Powstały jako kontynuacja eksplozji przedsiębiorczości z początku lat 90-tych, czyli łóżek polowych i „szczęk” rozstawionych na placu Defilad, ścisłym centrum Warszawy. Kilka lat później, w 2001 roku, ówczesny prezydent Warszawy Paweł Piskorski oddał stowarzyszeniu kupców teren pod targowiskiem w dzierżawę, i na tym terenie powstały hale KDT – i oczywiście zostało to okrzyknięte sukcesem współpracy samorządowców ze społeczeństwem. Lech Kaczyński, w czasie swojej kadencji na stanowisku prezydenta Warszawy, bez żadnej dyskusji przedłużył dzierżawę. Ale wszyscy wiedzieli, że taka blaszana buda w środku dwumilionowego miasta stać nie może.

Jako że jest to blog prywatny a nie telewizja z misją, nie będę ukrywał mojego nastawienia do całej sprawy. Nie będę ukrywał, że łamanie prawa powinno być odpowiednio ukarane.

Czytaj dalej KDT w gazie

A w Muzeum Narodowym same nowiny

Piotr Piotrowski, nowy dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, planuje same zmiany.

Muzeum nie jest instytucją, która ma generować kulturalny spokój. Chciałbym, żeby Muzeum Narodowe było bardziej widoczne i zauważalne. Koniec z wystawami dla masowego widza, czas na awangardę i nieznanych artystów

Ja tam jestem jakiś dziwny, ale Muzeum Narodowe kojarzy mi się z kanonami sztuki, tak jak Luwr czy Ermitaż. Pan Piotrowski jednak przekonuje:

Muzeum nie jest instytucją, która ma generować kulturalny spokój. To raczej właściwość innych mediów: głównie rozrywkowych takich jak telewizja.

Może to problemy na puncie styku człowiek<->artysta, bo ja, od czasu do czasu oglądając telewizję, to kulturalnego spokoju tam nie widzę. Widzę za to Jolę z Dodą na łyżwach – może to jest spokój przy awangardzie, którą pan Piotrowski wprowadzi do Muzeum?

A może po prostu się nie znam 😉

Wywiad z p. Piotrowskim

Dylemat z filmem Watchmen

Gdy zaczęły się napisy kończące film Watchmen, myślałem sobie „fajny film” i liczyłem na emocjonującą wymianę opinii z współoglądaczami na temat najlepszych scen filmu. Popatrzyłem jednak na twarze reszty ekipy i okazało się, że tylko ja byłem tak pozytywnie nastawiony do filmu. W związku z tym zacząłem się zastanawiać – co było w tym filmie nie tak?

Może na początek zaznaczę, że mam do filmów podejście realistyczne. Jeśli idę do kina na głupią komedię to nie marudzę później, że było dużo żartów o puszczaniu bąków, a idąc na film akcji nie dziwię się, że główny bohater pokonał już trzydziestego karatekę mafii. Tak samo tutaj – wiedziałem, że jest to ekranizacja komiksu, a one rządzą się specyficznymi prawami.

Zacznę od tego co mi się podobało – bo nad tym nie musiałem się zastanawiać. Na pewno podobały mi się realia. W filmie świetnie odtworzono lata 80-te, i bardzo ciekawie wprowadzono do nich pewne zmiany, tworząc alternatywną historię: nie było afery Watergate, przez co Nixon nie został odsunięty od władzy i był wybrany na kolejną kadencję, USA w Wietnamie zwyciężyło, a zimna wojna zamiast wygasać – zaostrza się, co stanowi oś wydarzeń filmu. W klimat owego świata niesamowicie wprowadza sekwencja tytułowa – sceny z życia superbohaterów, wydarzenia historyczne, a także ich połączenia – absolutnie rozłożył mnie urywek pokazujący moment robienia jednego z najsłynniejszych zdjęć, zrobionego po kapitulacji Japonii na koniec drugiej wojny światowej, gdzie zamiast marynarza pielęgniarkę całuje superbohaterka.

Klimat filmu jest dodatkowo budowany przez muzykę. Utwory Hendrixa, Dylana czy Joplin świetnie podkreślają wydarzenia pokazywane na ekranie. Widać też, że twórcy filmu także dobierając piosenki celowali w te z okolic czasowych akcji, a także chcieli nawiązywać do dzieł kultury (np. Cwał Walkirii w scenach z Wietnamu).

Nie można też nie wspomnieć o efektach specjalnych, do których nie można się przyczepić. Oczywiście robią wrażenie, ale nie są nachalne. Ilustrują wydarzenia, ale nie są celem samym w sobie. Tutaj wielki plus.

Scenariusz… cóż, tu już trochę gorzej. Nie czytałem (jeszcze) komiksu, więc nie mogę stwierdzić w jakim stopniu odpowiada pierwowzorowi, czy jest lepszy czy gorszy. Sama historia jest (żadna niespodzianka) komiksowa i dosyć banalna, aczkolwiek zakończenie już takie nie jest. Aczkolwiek banalność osi wydarzeń dotarła do mnie dopiero po chwili przemyśleń – inne elementy filmu dobrze nadrabiają braki, a nawet więcej – sprawiają, że film wciąga. Ale o tych elementach zaraz.

Fabuła jest mocno nieliniowa. Akcja jest przerywana wspomnieniami, retrospekcjami czy przemyśleniami bohaterów. Sam fakt ich przedstawienia przypadł mi do gustu, bo zawsze ciekawią mnie losy bohaterów „przed” lub „po”, ale mocno spowalniają bieg wydarzeń.

Teraz o wspomnianych wcześniej „elementach”. O filmie było wiadomo wcześniej, że nie jest typowym filmem o superbohaterach. Tutaj herosi nie są cudami bez zmazy i skazy. Mają swoje problemy, swoją przeszłość (zazwyczaj trudną), i oglądając film często ma się wrażenie, że Strażnicy generują więcej problemów niż likwidują. Ale przez to są ciekawi. Postacie z różnymi odcieniami szarości potrafią zaskoczyć człowieka, w przeciwieństwie do Supermena, który zawsze wiadomo co zrobi.

Z minusów filmu – na pewno drażniły mnie niektóre sceny, ewidentnie niepasujące do reszty filmu. Moim zdaniem całkiem zbędne było zbyt dosłowne pokazywanie przysłowiowych „flaków”. W 99% filmu wystarczyło pokazać np. krew wypływającą spod drzwi, a w jednej czy dwóch scenach widać wszystko ze szczegółami – można było sobie to darować. Podobnie z „golizną” – sceny pozostawiały bardzo niewiele wyobraźni.

Zastanawiałem się co jeszcze mogło się moim znajomym nie podobać, ale podejrzewam że nie spodobała im się fabuła i to przyćmiło resztę filmu.

Konwencję komiksową można akceptować lub nie, ale tak jak wspomniałem na początku, idąc do kina na ekranizację komiksu można się spodziewać cudów techniki wyprzedzających swój czas, niepokonanych siłaczy, dziwnie wyglądających stworzeń i wypadków w czasie przeprowadzania eksperymentów, które to eksperymenty dają nadludzką moc. Jeśli ktoś tego „nie trawi”, to „Watchmen” raczej można sobie odpuścić. Ale jeśli się to choćby toleruje, to film można obejrzeć choćby dla przekonania się jaki alternatywny świat stworzyli scenarzyści.

(Tekst opublikowany w serwisie Filmaster na licencji CC-BY-2.5)